Recenzja książki "Dom Holendrów" Ann Patchett
Nie ocenia się książki po okładce. Ale "Dom Holendrów" spodobał mi się, gdy tylko go zobaczyłam. Na okładce portret poważnej czarnowłosej dziewczynki w czerwonej sukience. Twarda oprawa i odpowiednia grubość (trochę ponad 300 stron) zapowiadała solidną opowieść, która nie skończy się za szybko.
Autorki nie znałam, to moje pierwsze spotkanie z jej twórczością. Informacja, że powieść była nominowana do Nagrody Pulitzera i uznana za jedną z najważniejszych książek 2019 roku przez „New York Times” i „Time” oraz porównanie do twórczości F. Scotta Fitzgeralda, nastawiło mnie pozytywnie do lektury.
Historia ciekawa, to dzieje rodziny opowiadane przez chłopca, Danny’ego, który na początku akcji powieści ma 8 lat, a na końcu sam ma dorosłą córkę. Tytułowy „dom Holendrów” to po prostu nazwa miejskiej oryginalnej rezydencji w Filadelfii zbudowanej po I wojnie światowej przez bogatą rodzinę Holendrów, którzy dorobili się w Ameryce w branży tytoniowej. Ale to nie ich dzieje są tematem książki, tylko dom i rodzina Conroyów. Po śmierci pierwotnych właścicieli dom został bowiem wystawiony przez bank na sprzedaż wraz z całym wyposażeniem. Kupił go Cyril Conroy, przedsiębiorca handlujący nieruchomościami, dla swojej żony i córki, syn-narrator już się w nim urodził. Piękny dom – którego wnętrza i wystrój nowi właściciele zostawili bez zmian, niczym muzeum – nie przyniósł szczęścia nowym właścicielom. Danny nie pamięta matki, porzuciła rodzinę i wyjechała do Indii, zajmuje się nim Maeve, starsza o 7 lat siostra i służące. Opowieść zaczyna się, gdy ojciec przyprowadza do domu Andreę. Młoda kobieta zachwyca się domem, zostaje drugą żoną i zamieszkuje w rezydencji wraz ze swoimi dwiema małymi córkami. Niestety, stosunki między macochą a małymi Conroyami nie układają się najlepiej. Andrea przejmuje władzę nad domem, najpierw pozbywa się z domu Maeve, a gdy nagle umiera ich ojciec, dzieci zostają bez żadnych środków (oprócz funduszu edukacyjnego dla syna). Danny musi opuścić dom i zamieszkać w mieszkanku siostry. I przez wiele lat rodzeństwo może tylko spoglądać na dom parkując samochód naprzeciwko. Ale po kilkudziesięciu latach mogą do niego wrócić i przebaczyć tym, które w dzieciństwie je skrzywdziły.
To dobra powieść obyczajowo-psychologiczna, z zainteresowaniem poznajemy smutną historię rodziny Danny’ego. Narracja nie jest chronologiczna, więc czasem musimy korygować swoją wiedzę, jesteśmy zaskoczeni innym naświetleniem poznanych wcześniej faktów. Autorka przedstawia dwie matki, obie są w moich oczach negatywnymi bohaterkami. Rodzona porzuca dzieci (przez znaczną część książki wyobrażałam sobie, że Elna była chora psychicznie i przebywała na leczeniu, a ojciec ukrywał to przed dziećmi), macocha jest zimna i odpychająca nie tylko dla pasierbów, ale i własnych córek. Postępowanie postaci czasami mnie dziwiło, ale nie widziałam w tym fałszu psychologicznego. Dla mnie to zaleta utworu, gdy pokazuje mi, że w danej sytuacji można różnie postąpić, że różnie się odbiera czy odczuwa te same fakty. Cieszę się, że ta książka została wybrana do omówienia na spotkaniu naszego klubu.
A po lekturze uświadomiłam sobie, że ja też miałam swój „dom Holendrów”. Jako dziecko spędzałam wakacje u mojej cioci w okolicach Jeleniej Góry w dużym wiejskim domostwie. Kiedy moja rodzina się do niego wprowadziła, nadal mieszkali tam jego niemieccy właściciele, którzy wkrótce musieli go opuścić zostawiając całe jego wyposażenie. Spałam więc w poniemieckim łóżku, nad którym wisiał poniemiecki obraz z boginkami, jadłam na poniemieckiej zastawie poniemieckimi sztućcami. Ale w naszej rodzinie historia „domu Holendrów” potoczyła się zupełnie inaczej…
Małgorzata Gawlik - klubowiczka DKK w MiPBP w Dębicy